Gil, Leszek

21 lutego 2016

Wydawca Informatora Polonijnego. Jak już samo nazwisko wskazuje, niezły z niego ptaszek. Pochodzi z Tarnowa. Ale ma też i inne, nieuleczalne wady. Np. za bardzo ufa ludziom. W Stanach, przez dłuższy czas zajmował się kolportażem „Gwiazdy Polarnej”. I to za starożytnych czasów, gdy pismo to było największym periodykiem polonijnym w USA. Dziś, tygodnik ten, wydawany wciąż w Stevens Point (Wisconsin), nie jest już tak popularny. Ale Leszka, ze starych dobrych czasów, nadal pamięta co najmniej pół polskiej Ameryki. Był mężem także pracującej w „Gwieździe Polarnej” Zofii Mierzyńskiej – autorki legendarnej, wielotomowej powieści „Wakacjuszka”. Jest to historia perypetii Polki, która przyjechała do Stanów na tymczasowe „wakacje”. Czyli na zarobek. I zderza się boleśnie oraz komicznie z polonijną rzeczywistoścą. Dotyczącą m.in. śp. klubu nocnego „Maryla Polonaise”, pracy „na domku” czy romansów z cyklu „młody byczek i babcia” czy „starszy sponsor i niewolnica Isaura”. To właśnie pan Leszek podobno podsuwał małżonce pikantne, życiowe sytuacje do opisania w książce. Sprzedała się w rekordowym nakładzie. Karierę zrobiła też w Polsce. Miał również być chyba film, ale w Hollywood na razie jakoś cicho o tym projekcie… Gdy pani Zofia, po rozwodzie zdecydowała się wrócić do Krakowa, gdzie otworzyła pensjonat, Leszek ostrzej ruszył z innym biznesem. A mianowicie z pierwszą w USA, pełnowymiarową książką telefoniczną. „Informator Polonijny” od prawie 30 lat, po dziś dzień robi karierę każdym, dorocznym wydaniem. I wcale nie chudnie. Pan Leszek jest tak sprawnym akwizytorem reklam, że zawsze pojawia się z ofertą u właściciela biznesu na długo zanim jeszcze facetowi w ogóle zaświta w głowie myśl o otwarciu jakiegokolwiek biznesu. Pracowity, jak Jose Hernandez na polach truskawkowych w Kalifornii czy Pedro Gonzalez w kuchni chicagowskiej restauracji… chińskiej. Po „Informatorze” widać pracę właściciela. Obszerny, jak nie wypominając, sam wydawca. Nic dziwnego, bo w polskiej książce telefonicznej można znaleźć dosłownie wszystko. No, może jedynie za wyjątkiem kodu do skarbca narodowego w Fort Knox, ale z pewnością pan Leszek, gdyby się postarał, to i w tym zakresie pozyskałby odpowiednie informacje. „Informator” jest dziełem wysoce wielofunkcyjnym. I niezbędnym w życiu każdego rodaka. Można w tej księdze znaleźć zarówno namiar na adwokata imigracyjnego, gwarantująceego za niewielką sumę „stuprocentowo pewną deportację do Polski tego drania Stanleya z sąsiedztwa”, adres taniego warsztatu samochodowego, reklamowanego w stylu: ”Nie dawajcie się bezczelnie oszukiwać gdzie indziej. Przyjdźcie do mnie!”, czy też kierunkowy numer telefonu do jakiegoś Sędziszowa Górnego, „którego sołtys nie zabił jeszcze ostatnią dechą tylko dlatego, że mu ostatniego gwoździa ukradli”. „Informator polonijny” to nie tylko prawdziwa skarbnica wiedzy. Publikacja Leszka Gila przyczynia się też do bliskiego, otwartego i gorącego dialogu polonijno-polskiego. Niejeden rodak, tylko na podstawie adresu z polonijnej książki telefoniczniej, od dawna już wysyła do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kancelarii premiera RP, Sejmu czy innego wysokiego urzędu głęboko patriotyczne listy. Zaczynają się z reguły podobnie, od zasadniczej analizy bieżącej sytuacji społeczno-politycznej: „Wy k… i złodzieje, pieprzone komuchy, oszuści i europederaści…”, itd, itp. Wprawdzie po niedawnej zmianie władzy w RP ta akurat rola „Informatora” pewnie się już w środowisku polonijnym skończy, ale nie oznacza to, że księga straci na znaczeniu. Zwłaszcza praktycznym. Są bowiem kontraktorzy, którzy przysięgają, że polonijną książką telefoniczną, ze względu na same parametry i wagę (prawie 2 kg) można spoko przybijać gwoździe i wyginać tubajfory. A podobno był też przypadek, że pewna Polonuska w średnim wieku, spod Chicago, znokautowała „Informatorem” małżonka, który był uprzejmy zbyt późno pojawić się po pracy, w domowych pieleszach. Stąd wniosek, że wydawnictwo Leszka Gila ma szansę zastąpić paralizatory w rękach miejscowych policjantów, czy też shot-guny w łapach członków gangów ulicznych. Informator ma jeszcze i tę niepowtarzalną zaletę, że doskonale wygląda na półce z książkami, efektownie uzupełniając książeczki czekowe i inne polonijne dzieła w domowych kolekcjach literatury może nie tyle pięknej, co jak najbardziej użytecznej. I przynajmniej z daleka przypomina „Trylogię” Henryka Sienkiewicza lub „Dzieła Zebrane” Włodzimierza Lenina. A w dodatku tak bardzo się nie kurzy… Leszek Gil, ze względu na szerokie kontakty, aktywność zawodową i wydatny nos  to CBA, KGB, CIA i Mosad w jednym, ludzkim wcieleniu. Wie wszystko o wszystkich. I strach pomyśleć, co by było, gdyby to on zdecydował się napisać szczerze jakiegoś współczesnego „Wakacjusza”. Chociaż kto wie – może kiedyś i napisze… Mecenas biznesu i sztuki polonijnej. Przez jego wydawnictwo przewinęło się wielu artystów naszego środowiska. I to nie tylko estradowych. „Gwiazdę Polarną” rozwoził za starych, chicagowskich czasów sam Andrzej Czuma, były już minister sprawiedliwości RP. Reklamy do „Informatora” zbierał np. Stanisław Esden-Tempski – znany literat, robiący potem karierę w Gdańsku. Pracował tam też red. Andrzej Rogalski – znany m.in. z „Dziennika Chicagowskiego”, tygodnika „Kurier” i kilku innych inicjatyw wydawniczych (obecnie wydaje swą własną książkę telefoniczną). W firmie Leszka Gila, pracę (a czasem nawet i nocleg oraz kieliszek chleba) znajdował Johnny K. Czyli Jan Kasprzyk – muzyk i niepoprawny marzyciel, obecnie ożywiający swą imponującą aktywnością polską scenę estradowo-klubową. O przemyśle browarniczym nie wspominając. Leszej Gil jest wynalazcą przełomowej, choć jeszcze nie opatentowanej, metody zbierania reklam dla mediów polonijnych. Choć go spokojnie na to stać, nigdy nie pokazuje się u kogoś w biznesie „jaguarem”, w garniturze Hugo Bossa i z Rolexem na ręce. I dlatego reklamy dostaje. W przeciwieństwie do tych wszystkich wydawców, którzy wyglądają na o 10 razy bogatszych od właścicieli biznesów, ale w gruncie rzeczy jadą na mocnym deficycie. Pan Leszek słynie  z opowiadania dowcipów. I z dystansem podchodzi do szydery. Nawet gdy bije w niego samego i dotyczy np. jego terenów ojczystych. Weźmy taki kawał: „Dlaczego Bruksela zezwoliła na wejście Polski do Unii Europejskiej? Bo myślała, że Tarnów to Szkocja”. Leszek Gil powoli przekazuje biznes swemu synowi – Wojtkowi, który radzi sobie doskonale. A tata nie wie jeszcze, gdzie będzie spędzał emeryturę. Do Tarnowa za daleko. Natomiast do Wisconsin Dells – za blisko. Wygląda więc na to, że do czasu podjęcia ostatecznej decyzji, pan Leszek, wskutek tego dylematu, długo jeszcze będzie prowadził swój „Informator”. I nawet błyskawicznie rozwijający się internet za bardzo wydawcy  nie zaszkodzi. Zwłaszcza, że za polonijną książkę telefoniczną nic nie trzeba płacić. No i poza tym pamiętajmy, iż zwykłym tabletem trudno byłoby znokautować drugą połowę, gdyby zdarzyło się jej małżeńskie wykroczenie…
 

(FOT. DEON24.COM)

PARTNERZY