Dziennikarz, maniak sportu i znajomy samego Wojciecha Fibaka. Nic dziwnego – obaj pochodzą z Poznania. Ale różni ich np. to, że o ile Wojtek jest zwolennikiem daleko posuniętej oszczędności, o tyle „Przemo” czy też „Garry” albo „Garnek”, jak na niego mówią zaprzyjaźnieni, zbyt oszczędny nie jest. Zwłaszcza w opowieściach o swej pracy. A ma o czym gawędzić, oj ma! Pochodzi z zasłużonej, sportowo-dziennikarskiej rodziny. Mama to ex-koszykarka, a tato – znany żurnalista sportowy. No, ale syn chyba przebił rodziców. Nie wierzycie? Wystarczy nieco prześledzić życiorys „Przema”. Do Stanów przedostał się przez Niemcy. I to w czasach, kiedy gasterbeiterów z Polski jeszcze witano tam pieczoną gęsią i „halbą” piwa. W Reichu pracował w branży. Tzn. relacjonował sport – m.in. takie dyscypliny, jak… wyścigi konne. I chyba nie ma drugiego takiego polskiego dziennikarza sportowego, który w ościennym kraju zajmowałby się tak wąską dziedziną wyczynową. W Stanach, gdzie dotarł jako azylant, karierę prasową zaczął od polonijnego tygodnika „Alfa”. Gdzie jako pierwszy wylansował (medialnie znaczy się) przyszłą mega-modelkę, Joannę Krupę. Ale szybko ruszył na podbój świata. Dość powiedzieć, że obecnie, jak pojedziecie gdziekolwiek na znaczące zawody, mistrzostwa, rozgrywki – od koszykówki, tenisa, boksu czy hokeja poczynając, a na tańcu na rurze czy rzucaniu siekierami do celu kończąc – możecie być pewni, że „Garnek” już tam jest. Albo przynajmniej niedawno był. Napisał książkę o Andrzeju Gołocie, na którego wszystkie walki jeździł, mając po dziś dzień bezpośredni kontakt z czołówką amerykańskiego boksu: zawodnikami, menedżerami, trenerami. Lennox Lewis, David Tua, Riddick Bowe, Evander Holyfield, George Foreman, Mike Tyson czy Lou Duva to tylko niektóre sławne nazwiska tych lat. O ile Gołota, jako „wielka nadzieja białych”, był tym pięściarzem, który wprowadził Polskę w świat zawodowego boksu amerykańskiego, o tyle „Przemo” zrobił to z dziennikarstwem sportowym. I to nie tylko dotyczącym walki na pięści. Robi od wieków i na okrągło relacje z najlepszej koszykarskiej ligi świata – National Basketball Association. Tej dawnej i dzisiejszej. I jako jedyny polski dziennikarz miewa bezpośrednie dojścia do czołówki, od seniorów: Michaela Jordana, Shaquille O’Neala czy Kobe Bryanta poczynając, a na współczesnych gwiazdach kończąc. A skoro o starszych czasach mowa, warto dodać, że „Przemo” nie tylko znał wielkich, ale z niektórymi się nawet kumpował. Np. z legendarnym koszykarzem Dennisem Rodmanem. Doszło do tego, że razem jeździli promocyjnie po Azji i Europie. Do Korei Północnej, jeszcze „Przemo” z Dennisem ostatnio nie dotarł, a więc pogłoski, że red. Garczarczyk to towarzysz samego Kim Jong-Una są mocno przesadzone. Z wypraw tych powstały kolejne opracowania. Ale trzeba przyznać, że kolegowanie się z „Robakiem” (Rodman nosi ksywę „Worm”) nie było sprawą łatwą. Szczególnie dla wątroby. I „Przemo” jest podobno jedynym dziennikarzem, który potrafi – oczywiście w celach wyłącznie profesjonalnych – dotrzymać kroku niezrównanemu Denisowi. A ten nigdy sobie nie żałuje. I jeśli nad Chicago unosił się, za najlepszych czasów „Bulls”, ziołowy zapach „Jagermeistera”, to możecie być pewni, że to za sprawą Rodmana, który akurat wrócił z kolejnych wojaży po świecie. A szczególnie po Starym Kontynencie, zahaczając o vaterland. Co więcej, „Robak” potrafi po najcięższej imprezie pojawić się rano na treningu, gdzie ostro ćwiczy w czasie, gdy inni umierają z kompresem na czole, wypijając całą wodę w domu, łącznie z tą z wazonu z kwiatami. Po jednej z wyczerpujących wypraw europejskich z „Robakiem”, gdzie Rodman promował swoją książkę i film, pozując nawet w… sukni ślubnej, „Przemo” – resztką słowiańskich genów, odpornych na promile – dotarł do Stanów, choć już dobrze nie pamiętał, czy samochód zostawił jeszcze w Monachium, czy też już w rodzimym Evanston. No, ale czego się nie robi dla ukochanego sportu… „Garnek” to prawdziwy Polonus międzynarodowy. I możecie być pewni, że jak ktoś pisze np. do japońskiego magazynu ilustrowanego o amerykańskiej koszykówce, z europejskiej perspektywy i poznańską swadą, to na pewno będzie to red. Garczarczyk. Nie odysłamy go jeszcze na emeryturę (nadal walczy, m.in. nadając korespondencje do „Wietrznego Radia”), ale nie możemy się doczekać, kiedy to napisze mocne wspomniania sportowo-obyczajowe z tego, co widział w trakcie swej bogatej kariery. A byłoby o czym pisać, oj byłoby. Już dziś zamawiam jeden egzemplarz dla siebie i dwa na handel z solidną przebitką… „Przemo” był np. w samym środku nieprawdopodobnej zadymy w nowojorskiej arenie Madison Square Garden, gdzie Gołota znokautował Riddicka Bowe strzałem wielkanocnym. Czyli poniżej pasa. Co spowodowało – jak pamiętamy – masową bijatykę na ringu oraz widowni. I to podobno właśnie „Garnek”, unikając prawych prostych i lewych sierpowych pięści oraz latających sprzętów technicznych, kierował ewakuacją starszego już promotora Gołoty – Lou Duvy, który w całym tym zamieszaniu mocno zasłabł. Albo taka scenka z Atlantic City (New Jersey). Przed kolejną walką Gołoty siedzimy z ”Garrym” w hotelowej restauracji. Nagle, od stolika parę metrów dalej wstaje niski, ale potwornie napakowany facet o egzotycznych rysach. I kołyszącym się krokiem ringowego zabijaki podchodzi do nas. Jesus Freakin’ Christ! Pod stół nie da się wejść, bo za ciasno i we dwóch się nie zmieścimy. A z drugiej strony widać, że sprawa jest poważna. Na wszelki wypadek biorę ze stolika flaszkę wody mineralnej. Niby, że chcę sobie nalać, ale tak naprawdę, to jedyna broń w zasięgu ręki. Walnę pakera w łeb i może zyskany z pół sekdundy… Monster tymczasem podchodzi i rzuca przyjaźnie do „Przema”: – Hi, Pete! Why don’t you join me for a beer… I co się okazuje: goszczący na walce Gołoty, napakowany Polinezyjczyk amerykański – David Tua, jeden z najlepszych, choć nie do końca docenionych bokserów wagi ciężkiej XX wieku, po starej znajomości zaprasza „Garnka”, który początkowo nie poznał intruza, na przyjacielską pogawędkę. To się nazywa mieć chody… Szkoda, że nie skorzystał z nich wcześniej Marek Piotrowski – sławny niegdyś, polski kickbokser, który świetnie zapowiadał się w Stanach, zanim źle rozegrał swą amerykańską karierę. I po dramatycznej przegranej przez nokaut z Rickiem „Jet” Roufusem (w Rosemont Arena pod Chicago) stracił szansę na to, by zostać „polskim Bruce'm Lee”. Z korzystnymi kontraktami filmowymi włącznie. Były próby podpięcia Piotrowskiego pod profesjonalny układ promocyjny w USA, ale Polakowi, tu akurat zabrakło refleksu. I zamiast, poprzez kontakty PG, ruszyć w prawdziwą Amerykę, Marek trzymał się polonijnego zaścianka. Szansa stulecia przepadła… A teraz wyjaśnienie, skąd wziął się "Pete" przy nazwisku "Garczarczyk". Otóż przez dłuższy czas „Garnek” trzymał się mocno swego polskiego imienia. W końcu jednak poszedł na kompromis: "Garczarczyk" został, ale nikt nie był w Stanach zdolny do wymówienia, nawet w dużym przybliżeniu i ostrym spożyciu imienia „Przemysław”. A już połączenie obu tych członów groziło Jankesom połamaniem języka. Stąd wziął się skrótowy "Pete", choć trochę ułatwiający zadanie. Ale nadal Amerykanie często kaleczyli piękny język Mikołaja Reja, usiłując wypowiedzieć pełne nazwisko PG. Do takich ambitnych należy Mike Buffer, legendarny anonser walk bokserskich, który opatentował swoje autorskie zawołanie ringowe, otwierające każdą wielką walkę: „Let’s get ready to ruuuummmmbbbbllleeee!” (nawiasem mówiąc, często w Polsce bezprawnie używane). Raz, w Atlantic City, siedziałem akurat obok, jak zawsze nienagannie ubranego i opalonego – metodą Andrzeja Leppera – Buffera, czekając na pojedynek Gołoty. Wymieniliśmy kilka uwag o walczącej w przedbiegach córce Mohammada Ali, mocno już przysypiającego na widowni. I wiedząc, że jestem Polakiem, Mike zagadał o „Garnka”, który z anonserem wcześniej robił jakieś wywiady.
– No to jak on ma właściwie, do jasnej cholery, na imię? – zapytał zmylony tym, iż mówię o PG per "Przemek".
– Prze-my-sław – odpowiedziałem wolno. – A na nazwisko: Gar-czar-czyk…
Facet, który – jak wieść gminna niesie – codziennie trenował staranie swą dykcję, kilka razy próbował powtórzyć. I za każdym razem kończyło się na przekleństwie. A potem – na definitywnym stwierdzeniu: – O.K.! Do nazwiska: "Gar-zar-zyk" nawet nie podchodzę. Ale jak jest "Pre-my-slaw" po amerykańsku?
– Chyba Pete! – odpowiedziałem, nie chcąc już torturować Mike'a. Zadowolony, postawił piwo.
Trzeba więc przyznać, że mimo zawodowej potrzeby i potencjalnie znacznych ułatwień w nawiązywaniu kontaktów, PG nigdy nie zrezygnował ze swego skomplikowanego, rodowego, słowiańskiego nazwiska. Choć mógłby – jak czasem żartem sugerowali koledzy – przemianować się. I robić w Stanach karierę na bazie nazwiska już w pełni zamerykanizowanego – Pete Pot. Od "garnka", do którego często nawiązują nawet nie zorientowani w sprawie rodacy, nazywając Przemka „Garncarczykiem”. Na co sam zainteresowany reaguje już ze stoickim, poznańskim spokojem. „Przemo” to skarbnica zakulisowych informacji sportowo-obyczajowych. Niestety, niektóre będzie mógł wykorzystać chyba tylko już po śmierci bohaterów tych anegdot, pogłosek, niedyskrecji. Mimo to na pewno warto poczekać… Takich emocji nie zagwarantowałby nawet Andrzej Gołota…
ANDRZEJ WĄSEWICZ