Król, a nawet cesarz polskich procentów w USA. Nie chodzi jednak o żaden bank z pożyczkami, ale o… napoje wyskokowe. W ciągu chyba już z 50 lat działalności, pan Stanisław wyimportował do Stanów tyle alkoholu, ile pewnie produkują wszyscy „moonshiners” w Kentucky czy w innym Tennessee, znanym z pędzenia „księżycówy”. Rodowity poznaniak, a mimo to czasem potrafi postawić. I to całą flaszkę! Niektórzy nawet spekulują, że nazwisko Stawski pochodzi właśnie od… stawiania. Sam przychylam się do tej wersji. Zawsze, kiedy mam przyjemność odwiedzić pana Stanisława w jego królestwie, jestem częstowany. I to jak! A to wódka „Stawski”, a to piwo pod tą samą nazwą. Nie ma jeszcze papierosów tej marki, ale to pewnie tylko kwestia czasu. Tym bardziej, że pan Stanisław niejako kontynuuje przedwojenne tradycje znanej na całym świecie firmy Baczewski, po dziś dzień słynącej ze znakomitych trunków. Stanley Stawski to już wprawdzie osoba raczej dojrzała, lecz niektóre legendy na temat jego wieku bywają mocno przesadzone. I choć brał udział w Powstaniu Warszawskim, to jednak umiejscawianie go w Powstaniu Styczniowym czy wręcz w bitwie pod Grunwaldem byłoby sporym nadużyciem. Mimo zacnego wieku, zachowuje wręcz nieprawdopodobną żywotność i aktywność. I to bynajmniej nie dzięki produktom, które rozprowadza. A rozprowadza dosłownie wszystko. W jego magazynach są piwa, wina czy wódki, o jakich na pewno nie słyszeli nawet najwięksi koneserzy w branży. Choćby czołowi polscy „sommelierzy” – Zdzisław Maklakiewicz czy Jan Himilsbach. Sam, wizytując przepastne magazyny Stanley Stawski Distributing jeszcze pod down-town w Chicago, potknąłem się (po wcześniejszej, solidnej degustacji miodówki) o skrzynkę piwa indyjskiego, śmigając potem koło palety wina bodaj z Macedonii i lądując ostatecznie na regale z jakimś gruzińskim koniako-winiako-brandy. Po wielu latach w branży, pan Stanisław przemyśliwał nawet o sprzedaży biznesu. Gdy jeszcze lata temu zagadnąłem go o takie pogłoski, potwierdził. "Jasne, że zawsze można pogadać z odpowiedndimi partnerami. Cena wywoławcza – w granicach 5 mln dolarów, łącznie z magazynem". Czyli praktycznie za darmo, biorąc pod uwagę fakt, że gdyby magazyny te, przy pomocy grona ambitnych rodaków np. z Białegostoku całkiem opróżnić z towaru, to za same zwrócone „za kaucją” flaszki, człowiek dostałby co najmniej tyle, np. w Kalifornii albo w innym stanie ze skupem butelek. Oferta była więc interesująca. Ale że akurat nie miałem przy sobie książeczki czekowej, a gotówka była mi potrzebna na zakupy w „Andy’s Deli”, ta wyjątkowa okazja mnie wtedy minęła. Może jednak następnym razem… Pan Stanisław odniósł ogromny sukces biznesowy, a mimo to pozostaje wciąż serdeczny i przyjacielski wobec innych. Jak on to robi? Decyduje chyba wrodzona pogoda ducha. Nie są jej w stanie zakłócić nawet nieustjące pielgrzymki rodaków, proszących firmę Stawskiego o kontrybucje, dotacje, donacje, składki i darowizny lub po prostu żywy towar na imprezę, piknik, zjazd czy inne polonijne przedstawienie. I Stanley nigdy nie odmawia, choć pewnie pod wieloma takimi prośbami kryje się po prostu chęć oszczędzenia kosztów imprezy urodzinowej jednego czy drugiego takiego „pielgrzyma”. Udział w Powstaniu Warszawskim przygotował pana Stanisława na późniejsze, bezwzględne batalie biznesowe, podczas których nie bierze się jeńców. I bez tego doświadczenia, pewnie długo by w biznesie nie pociągnął. To właśnie dzięki wyjątkowej odporności, militarnym doświadczeniom oraz umiejętności przetrwania pod ciągłą nawałą ogniową udało mu się przetrzymać jego ostatni epizod wojenny na ziemiach polskich. Otóż dobrych kilka lat temu, pan Stanisław poleciał do Polski. Jak zawsze, w biznesach. I został na Okęciu… zatrzymany. Wyprowadzono go z grona podróżnych ze Stanów. I – w asyście strażników – zaprowadzono do basementu. Wstyd, jak przy Okrągłym Stole”. Publika patrzyła na Polonusa, jakby wracał z narady z Pablo Escobarem, z upoważnienia Władimira Putina. Robiło się gorąco… "Idąc tam patrzyłem, czy nie da się gdzieś bokiem prysnąć, ale wszędzie beton, okna były za wysoko i już nie te lata, by doskoczyć"… – zwierzał mi się. "Nawet za Niemca tak się nie obawiałem! Bo najgorsze było to, że nie wiedzialem kompletnie, o co tu chodzi" – mówi. Rzeczywiście, sprawa była dziwna. Pan Stanisław jest bowiem na wskroś uczciwym obywatelem. Nie należy do „Pruszkowa”, ambergoldowców, polisolokaciarzy, ani nawet do Platformy Obywatelskiej. Skąd więc tak niespodziewane zatrzymanie? Nikt nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Zaczęły się rozmowy, telefony, wyjaśnienia. Okazało się wreszcie, że podczas wcześniejszego pobytu w ojczyźnie, pan Stanisław został gdzieś tam w terenie namierzony przez zaczajonego w pokrzywach policjanta z „suszarką”. Jadąc samochodem przekroczył prędkość i sam o tym nie wiedział. Przekroczenie nie mogło być poważne, bo pomimo bojowej natury, pani Stanisław nigdy Jamesem Bondem nie był. Mandat wystawiono mu na adres warszawski, rzadko z Chicago odwiedzany. I gdy nie zapłacił mandatu i efekcie nie zgłosił się do sądu, wystawiono nakaz aresztowania. Teraz wydawało się już, że sprawa jest prosta do rozwiązania. Pan Stanisław, mimo że z Poznania, wyraził gotowość natychmiastowego zapłacenia mandatu. W złotych lub zielonych. Ale nie tak szybko, Mister! Powiedziano mu, że musi stawić się… przed obliczem sędziego, gdzieś na kresach, gdzie doszło do piractwa drogowego. Bo to on wystawił list gończy. A do tego czasu, Polonus może sobie spokojnie posiedzieć w areszcie. Bo był akurat weekend i władza sądownicza nie pracuje. Poszły w ruch telefony, faksy i znajomi. Odezwali się bardzo ważni ludzie, którzy panu Stanisławowi wielokrotnie nadawali wcześniej medale, odnaczenia i inne wyróżnienia za propagowanie najcenniejszych polskich wartości na świecie, międzynarodową współpracę gospodarczą i ogólne umacnianie. I w końcu, pana Stanisława wyrwano z matni. Nie wiadomo jednak do końca, czy nadal nie figuruje gdzieś w demokratycznej i wolnościowej Strefie Schengen, na listach Interpolu, jako czołowy zakapior Unii Europejskiej, ksywa „Stanley”, ukrywający się tymczasowo w USA. A ścigany z oskarżenia, że wspólnie i w porozumieniu z – powiedzmy – samochodem, przekraczając dozwoloną prędkość, spowodował poważne zagrożenie życia i zdrowia obywateli UE. Szybką jazdą niszcząc przy okazji, w sposób ewidentnie terrorystyczny, cenną infrastrukturę w postaci nawierzchni gładkiej autostrady, sponsorowanej charytatywnie przez podatnika niemieckiego. Mamy jednak nadzieję, że sprawa się ostatecznie wyjaśniła. I pan Stanisław nie będzie musiał korzystać ze statusu świadka koronnego, zaznając przeciwko bandyckim wspólnikom, którzy mu na ten przykład sprzedali benzynę. Na szczęście, jest już po wszystkim. Stanley Stawski, cały i zdrowy, choć mocno poddenerwowany wrócił do Stanów. A my nadal możemy cieszyć się efektem jego talentów biznesowych. Oby jednak z umiarem! „Stawski” w butelce – w przeciwieństwie do tego naturalnego – potrafi nieźle sponiewierać. O czym niżej podpisany miał okazję boleśnie się przekonać… (fot. Andrzej Baraniak)
ANDRZEJ WASEWICZ